2017-06-23
O tym czy winiarstwo jest dla każdego, jakie naprawdę jest polskie wino i dlaczego warto je pić.
Z cyklu winorośl i ludzie kolejny wywiad z polskimi winiarzami.
Dziś przestawiamy Barbarę i Mariusza Czajka z winnicy Vanellus. W Jareniówce, koło Jasła zajmują się swoimi winnymi krzewami już od ponad dekady. Ich wina znane i uhonorowane wieloma medalami w tym roku wchodzą na rynek. Poznajcie ich ciekawą historię.
Pierwsze krzewy wsadziliście 2005 roku, było wtedy bardzo mało winnic. Byliście jednymi z pierwszych - można, więc powiedzieć, że zaliczacie się do pionierów winiarskich w Polsce.
Barbara Czajka (B.): Byliśmy jednymi z pierwszych, ale byli „pierwsiejsi” (śmiech)
Niewątpliwie byli „pierwsiejsi”, ale w tamtym okresie wszyscy dopiero zaczynali – uczyli się. Nikt nie miał zbyt dużej wiedzy na temat uprawy winorośli w Polsce. Wszyscy, nawet Roman Myśliwiec byli wtedy na etapie eksperymentów; mniej lub bardziej zaawansowanych, ale ciągle jeszcze prób i błędów. Opowiedzcie proszę jak to było. Ile było teorii, a ile praktyki? Jak się nauczyliście uprawy, a potem winifikacji? Skąd braliście informacje?
B.: Czerpaliśmy skąd się dało. Teraz jest trochę więcej literatury, dużo więcej rzeczy można znaleźć w intrenecie i ludzie generalnie więcej wiedzą – rozmawiając z winiarzami można się dużo więcej dowiedzieć. Wtedy ta wiedza była bardzo kiepska. Pewnie też dlatego na początku mieliśmy wiele problemów na winnicy. Po fajnych efektach w pierwszym i drugim roku zaczęły się kłopoty; kiedy na liściach pojawił się nam mączniak prawdziwy to chodziliśmy przez tydzień, oglądali i podziwiali co też to może być, taki dziwny, biały nalot… Zanim doszliśmy do tego, że to mączniak i że trzeba reagować, zdążył się już nieźle rozwinąć. Takich problemów było sporo i trzeba się przyznać, że wynikało to głównie z tego, że rzeczywiście były braki w wiedzy. Literatura w tedy to była książka Romana, mała książeczka Liska i odrobina informacji z Internetu. To były czasy, kiedy na Podkarpaciu organizowane były szkolenia winiarskie – udało mi się załapać na drugą edycję. Pierwsze fala zasadzeń na Podkarpaciu była po pierwszej edycji tych szkoleń. Gdy poszłam na szkolenie mieliśmy już posadzoną „małą winnicę” (pierwsze krzewy, fragment winnicy najbliżej domu). Można się było dowiedzieć wielu podstawowych rzeczy, były wyjazdy między innymi na Węgry – można więc było też wiele rzeczy podejrzeć. Mimo wszystko do wielu rzeczy dochodziliśmy sami tak naprawdę.
Mariusz Czajka (M.): Dokładnie tak. Trochę na wyczucie. Troszkę wzorowaliśmy się na sadownikach. Wykorzystywaliśmy też informacje zasłyszane od kolegów – im więcej wiedzieli tym więcej przekazywali… Pomału, pomału zdobywaliśmy wiadomości.
Utrudnieniem dla polskiego winiarstwa jest też to, że nie możemy (poza podstawowymi kwestiami fizjologicznymi) czerpać bezpośrednio z doświadczeń winiarzy z innych krajów (zwłaszcza tych cieplejszych), bo specyfika klimatu i siedlisk jest u nas trochę inna.
B.: Tak. Nie można sobie wziąć jakiejś zagranicznej książki, przetłumaczyć dosłownie i się tym kierować. Mamy inne odmiany, inny klimat, inne prowadzenie krzewów.
M.: Do dzisiaj nie widomo do końca jak winorośl prowadzić w naszym klimacie. U nas są rozpiętości temperatur nawet od 40 do – 40, prawie 80 stopni C. No może – 40 to przesadziłem (śmiech), ale - 34, - 32 to pamiętam.
Skoro mówicie, że na początku było wiele przygód.
B.: Było! (śmiech)
Opowiedzcie, więc proszę o swoim najlepszym i najgorszym wspomnieniu z początkowych okresów waszego winiarstwa.
B.: (z widoczną radością i zadowoleniem) Najlepsze wspomnienie to pierwszy Konwent (Konwent Polskich Winiarzy), pierwszy nasz Konwent, w którym braliśmy udział. Gdy zaczynaliśmy naszą przygodę z winiarstwem nie myśleliśmy, broń Boże, żeby zajmować się tym profesjonalnie i na większą skalę. To miał być malutki, tzw. ogród winoroślowy, 300 krzaków na nasze własne potrzeby. Wcale nie chcieliśmy się nigdzie z tym winem pokazywać. Tak się jednak złożyło, że Konwent (III Konwent, w 2008 roku) był w Jaśle i tak sobie pomyśleliśmy, że skoro winiarze z całej Polski przyjeżdżają do Jasła, to może i my się wybierzemy i zobaczymy co w trawie piszczy i w ogóle… Jak ci winiarze wyglądają (śmiech). Może warto się z nimi spotkać i porozmawiać. Wtedy - niejako zmuszeni, na potrzeby konwentu wymyśliliśmy nazwę winnicy, logo i całą resztę. Pokazaliśmy publicznie nasze pierwsze wina i to była cudna chwila. Nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia o robieniu wina, nie wiedzieliśmy czy to zrobiliśmy jest dobre czy nie dobre – nam smakowało, ale nie wiedzieliśmy czy to jest warte uwagi, czy smakuje tak jak należy. Piękne było to, że nas bardzo pochwalono wtedy. To był fantastyczny debiut, bo i wino się bardzo spodobało – pamiętam doskonale jak Kapczyński (Mariusz Kapczyński) mówił o „morawskich nutach” w naszym białym winie i pochwalili nasze etykiety. Pochwalili też to, że tak pięknie mówimy o naszym winie, bo rzadko się zdarza, żeby początkujący winiarze mieli tak spora wiedzę… (śmiech). Wino było połączeniem Sibery z Muskatem, pamiętam mówiłam o tym, ze to był taki kupaż na potrzeby chwili, ale równocześnie bardzo przemyślany, ponieważ niska kwasowość Muskata połączona z wysoką kwasowością Sibery… (śmiech). Nie miałam wtedy pojęcia o tych kwasach, ale mówiłam bardzo przekonywująco. Cudne było potem też jak nasz Regnet został nagrodzony gromkimi brawami – ty była piękna chwila, którą napawaliśmy się przez następne parę lat.
M.: To była konsternacja; wino zostało nalane do kieliszków i… wszyscy wąchają i sobie szepczą coś na ucho. Wąchają i szepczą. A ja sobie myślę: Uuu! Kurcze! To się narobiło. Do wylanie. Trudno. Ale jak się panel zaczął wypowiadać, że pierwsze wino pijalne na tym konwencie… Wszyscy zaczęli być brawo.
B.: I to była piękna chwila. Napawaliśmy się nią długo i to chyba dawało nam siłę, żeby przetrwać te wszystkie niepowodzenia, które się później zdarzały. A jaka była najgorsza chwila?
M.: Najgorsza to jak zaczynała winnica umierać.
B.: No były takie chwile.
M.: Braki w wiedzy niestety. W kwestii nawożenia i tak dalej.
B.: Najgorsza jest bezsilność. Kiedy widzisz, że coś się źle dzieje, ale nie rozumiesz dlaczego się tak dzieje, nie wiesz jak temu przeciwdziałać, jak wyleczyć, jak pomóc… Ja pamiętam też bardzo przykry okres, trzy lata temu chyba, kiedy przetrwaliśmy cały okres wegetacyjny, były piękne zdrowe owoce. Było wtedy bardzo suche lato – susza. Mniej więcej w połowie września przyszedł deszcz. Niewielki, ale w kontakcie z tą bardzo suchą ziemią i roślinami, które łaknęły każdej kropli wody spowodował to, że te piękne owoce, które były wtedy już dość dojrzałe zaczęły pęcznieć i skórka tego nie wytrzymała. Zaczęła pękać. To się stało praktycznie w ciągu jednej nocy. Owoce nadal wyglądały pięknie (z daleka), jak się spojrzało na nie z bliska to było widać, że cała skórka jest popękana, później zaczęła siadać pleśń. Zbierałam te owoce i płakałam. Prawie połowę musiałam zostawić w międzyrzędziach, bo owoce były już tak bardzo uszkodzone. Marusz był w pracy, bo na ten dzień nie było w ogóle przewidziane winobranie – owoce miały jeszcze trochę powisieć. Ja sobie w południe wyszłam z kawą się przespacerować, zobaczyć co się dzieje (winnica jest tuż przy domu) no jak to zobaczyłam to rzuciłam wszystko i rzuciła się zbierać, żeby ratować co się da.
M.: Dla mnie to było jak się winnica zaczęła chylić ku upadkowi. Posadziliśmy już nową część. Wypadło 200 szt. Seywala – nie obudziło się, nie zdrewniało, nie przezimowało. Ja na wiosnę mówię: traktor! Wyrywamy wszystko. Równamy z ziemią. Koniec! Ale człowiek głupi. (śmiech) Zaczęliśmy wtedy badać glebę. Wyszedł odwrócony stosunek magnezu do potasu i baaardzo dramatycznie.
B.: Ale to też wynikało z lenistwa. W starej części robiliśmy badanie gleby. I było OK, więc wydawało nam się, że w nowej części będzie tak samo. Niestety; winnica nie daruje zaniedbań.
M.: Nie wybacza.
Teraz, po tych wszystkich doświadczeniach, gdybyście zaczynali od nowa, pewnie wiele rzeczy zrobilibyście inaczej.
B.: Pytanie czy w ogóle byśmy zaczynali. (śmiech)
O tym później… Chciałabym Was zapytać o kilka podstawowych rad, których udzielilibyście początkującym winiarzom. Osobom myślącym o założeniu winnicy.
B.: Żeby się dobrze zastanowili. (śmiech)
M: Po pierwsze: ile wkładamy w winnicę tyle musimy mieć na wyposażenie piwnicy – owoc musimy przerobić. Po drugie: Działka! Przed założeniem najważniejsza jest kwestia gleby; musi być nawieziona i przygotowana, nawet przenawożona (nawet do 40 – 60 ton obornika na ha). To się powinno przygotować rok wcześniej, a dopiero później w ogóle brać się za sadzenie. Działkę trzeba odchwaścić – ma być czysto, ładnie i żyzno. Wtedy dopiero jak się posadzi to widać, że rośnie. I to samo rośnie – aż człowiek się cieszy. No i musi być ogrodzone.
B.: Mąż ma takie konkretne rady. Ja bym powiedziała, że najważniejsze jest żeby się dobrze zastanowić. Nie podejmować decyzji pod wpływem impulsu. Pod wpływem chwili. Pod wpływem zachwytu nad pięknem tej rośliny, pięknem miejsca i tak dalej. Trzeb najpierw naprawdę sporo się dowiedzieć o tym jak w ogóle wygląda praca w winnicy. Wielu osobom praca w winnicy kojarzy się tylko i wyłącznie ze zbiorami. Mało kto sobie zdaje sprawę z tego, że to jest bardzo ciężka praca, przez cały, okrągły rok. Są to prace, które trzeba wykonać w konkretnym momencie, a nie tydzień później, bo jak sobie zawalisz ten tydzień to cała wcześniejsza praca może pójść na marne. Najpierw dowiedz się dokładnie jak to wygląda. Zobacz. Idź popracuj z kimś. A dopiero potem podejmuj decyzję. Jest to świetne zajęcie – daje dużo satysfakcji, ale jest to też ciężka praca, bo ludzie bywają zawiedzeni; najpierw zachwycają się jak cudnie, a potem okazuje się, że w praktyce wcale nie jest tak cudnie; są problemy, są kłopoty.
To teraz w kontekście tego, że winiarstwo zostało właśnie odarte z romantyzmu moje kolejne pytanie brzmi: czy są takie momenty, że żałujecie, że zajęliście się winiarstwem?
B.: Pewnie, że czasem przychodzi człowiekowi taka refleksja; jesteś zmęczona, nie masz siły - łączysz winnicę z pracą zawodową, z domem, z dziećmi i innymi kłopotami. U sąsiada sobie grillują, grają w piłkę i świetnie się bawią, a ty do późnej nocy pracujesz. Myślisz sobie wtedy: po co mi to było! przecież mogłam sobie siedzieć pić winko (kupione w sklepie) ze znajomymi… A poza tym gdyby zebrać wszystkie te pieniądze, które wydaliśmy na winnicę to moglibyśmy wyjechać całą rodziną na naprawdę niezłe wakacje i to kilka razy.
M.: Założenie plantacji jedno-hektarowej to jest 10 wyjazdów na porządne wczasy rzędu 10 tyś.
B.: Z drugiej strony jest to zajecie, które daje mimo wszystko satysfakcję. Daje możliwość zawarcia bardzo fajnych znajomości, spotykania się z fantastycznymi ludźmi, prowadzenia niezwykle interesujących dyskusji.
M.: Daje również możliwość picia jedynego w swoim rodzaju, niepowtarzalnego wina.
Często początkiem fascynacji winiarstwem bywają podróże. Wy spędziliście sporo czasu we Francji. Czy to to miało wpływ na waszą decyzję o założeniu winnicy?
B.: Paradoksalnie nie. Przemieszkaliśmy we Francji siedem lat. To były bardzo piękne lata. Francja nauczyła nas konsumpcji wina i można powiedzieć oswoiła nas z winem. Nauczyliśmy się pijać je na co dzień, nie od święta, tak po prostu.
M.: Tak jak w Polsce kompot.
B.: Do posiłku. Może nie tak jak kompot, bo nie codziennie, ale bardzo często. Wino kupowało się normalnie w supermarkecie. Razem z chlebem, serem i innymi codziennymi produktami.
M.: I nie po jednej butelce, ale skrzynkę albo karton.
B.: Nigdy jednak, pod czas pobytu we Francji nie przyszło nam do głowy, żeby zajmować się winiarstwem i sadzić winnicę w Polsce. Nigdy w życiu Polska nie kojarzyła nam się z winiarstwem. Kiedy wróciliśmy do Polski (jakiś czas temu) rynek wina wyglądał tu trochę inaczej niż teraz. Kupienie pijalnej butelki wina, w dobrej cenie nie było łatwą rzeczą. Zwłaszcza na Podkarpaciu – w Jaśle. Wtedy miałam taką pracę, że często wyjeżdżałam do Krakowa czy do Warszawy, więc zawsze wracałam z zakupami winnymi… Winnica miała być remedium na nasze potrzeby – dostarczać nam wina do codziennej konsumpcji.
M.: Pierwsze polskie wino jakie piliśmy pochodziło z winnicy naszych sąsiadów (winnica Jasiel). Byliśmy w ciężkim szoku, że można wyprodukować w Polsce takie wino!
B.: Dlatego się tym zaraziliśmy.
M.: Dlatego posadziliśmy ten pierwszy ogródek winiarski – żeby mieć na własne potrzeby. No i później się zaczęło. Pierwsze sukcesy… A potem jakoś poszło.
B.: Francja nie nauczyła nas uprawiać winorośli. Nauczyła nas tylko pić wino. (śmiech).
Gdybyście mogli wybrać dowolne miejsce na Ziemi na waszą winnicę, czy byłoby to mimo wszystko w Polsce, czy gdzieś indziej?
B.: Różne rzeczy chodziły nam po głowie. Pamiętam, kiedyś na wakacjach w Chorwacji pomyśleliśmy: jakby było fajnie winnicę mieć tutaj. Ciepło, inny klimat – łatwiej. Innym razem przyszło nam do głowy, że może nie Podkarpacie, ale np. Świętokrzyskie. Bo tam generalnie jest cieplej, więcej sadów.
M.: Fajni ludzie.
B.: Był taki pomysł, ale krótki bardzo. Nasz problem polega na tym, że (przynajmniej ja) jestem patriotką – lokalną bardzo. Jak wyjeżdżaliśmy do Francji to też zawsze wiedzieliśmy o tym, że wrócimy do Polski. Mało, że do Polski, ale że właśnie tutaj. Więc, na poważnie nigdy nie stawialiśmy sobie takich dylematów, żeby gdzieś dalej wyjechać na stałe. Nie wiem czy chciałabym mieć winnicę gdzieś indziej; każde miejsce ma swoje dobre i złe strony.
M.: Ja lubię wyzwania! (śmiech) W cieplejszym klimacie może byłoby łatwiej, ale biznesowo byłoby ciężko. Po pierwsze ze względu na konkurencję. Po drugie, ja uważam, że te wszystkie apelacje, które istnieją na świecie niszczą winiarstwo. Ono się już nie rozwija. Winiarze mają swoje „abecadło”, do którego się muszą stosować; ktoś im mówi kiedy mają zbierać, co mają zbierać i jak ma to wyglądać. To nie jest już sztuka tylko fabryka.
B.: Winiarstwo w Polsce ma swoje plusy. Wolność…
A propos wolności; wchodzicie z Waszymi winami na rynek. Czy będziecie proponować konsumentom takie wina, jakie wy lubicie pić, czy będziecie się jednak próbowali trochę dostosować do gustu klientów? (mam tu na myśli statystycznie istotną masę sympatyków cukru resztkowego)
B.: Ja optymistycznie myślę, że będziemy robić takie wina jakie lubimy. Dlatego, że to nigdy nie będzie jakaś super wielka produkcja, z której zbytem będziemy mieć wielkie problemy. W naszej sytuacji nie musimy się jakoś specjalnie naginać do czyichś potrzeb. Tak czy owak trzeba mieć ofertę dość szeroką; chociażby po to, żeby móc zrobić ciekawą degustację, na którą potrzeba kilku różnych win.
M.: Na pewno będziemy się trzymać z daleka od cukrów resztkowych i tym podobnych rzeczy.
B.: A ja właśnie mam w tym roku ochotę zrobić wino białe z cukrem resztkowym. (śmiech) Ale nie ze względu na potencjalnych klientów, którzy lubią słodycz tylko po to, żeby podkreślić aromatyczność wina.
M.: W latach cięższych (gorsze warunki – mniejsza dojrzałość owoców) cukier resztkowy jest potrzebny żeby zrównoważyć kwasowość, żeby wino było przyjemne do picia. Jeżeli tylko owoc jest na tyle dobry, żeby robić wino wytrawne to ja wolę wytrawne.
Robicie wino już jakiś czas, pijecie je nie tylko wy sami, ale częstujecie znajomych, podejmujecie na winnicy najróżniejszych gości i turystów. Czy zauważyliście w ciągu tych kilku lat, kiedy zajmujecie się winem, że gusty ludzi pijących wasze wino jakoś się zmieniły? Czy kultura picia wina rozwija się w zauważalny sposób? Czy może udało Wam się kogoś „nauczyć”, przekonać do polskich win?
B.: Bardzo interesujące jest to, że często ludzie, którzy mają pierwszy kontakt z polskim winem, są bardzo zaskoczeni i chyba mi się nigdy nie zdarzyło, żeby ktoś był negatywnie zaskoczony. Zawsze jest to pozytywne zdziwienie. Nie wiem skąd się wzięło w ogóle takie określenie, że polskie wina to są „kwasiory”.
M.: Coraz częściej okazuje się, że w ogóle mamy problem z za małą kwasowością.
B.: Nie wiem kto to w ogóle wymyślił. Nawet jeśli polskie wina mają jakąś tam kwasowość to nie jest ona jakaś straszna i nie do przyjęcia. Kiedyś na degustacji miałam taką sytuację, że jedna pani powiedziała mi, że ona to wina w ogóle nie pije, a jeżeli już to tylko słodkie czerwone. Po czym ja jej serwuję moje białe wytrawne, a ona jest wniebowzięta i mówi, że to wino jest cudowne.
Chyba faktycznie coś w tym winie jest i udaje mu się różnych ludzi do siebie przekonywać.
M.: Ludzi nie trzeba nawet jakoś specjalnie przekonywać. Większość ludzi ma po prostu za małą styczność z winem. Ktoś pije jedną, dwie butelki w roku. Przeważnie wina taniego, marketowego. Polacy, z reguły kupują wina bezpieczne – półsłodkie i półwytrawne. A to jest przeważnie najgorszy możliwy wybór.
B.: Boją się win wytrawnych, bo się im wydaje, że to właśnie jest jakiś „kwasior”
M.: Zrobiłem kiedyś degustację moim kolegom (Mariusz pracuje w branży budowlanej), którzy z trunków „do jedzenia” piją przeważnie Finlandię albo Absoluta. Kupiłem im butelkę wytrawnego, czerwonego wina. Nalałem ładnie do „dzbanuszków” – kubki to niestety były, bo nie było kieliszków. Stwierdzili, że to wino jest słodkie. Mimo, że w winie wytrawnym nie ma cukru resztkowego to za jego słodycz odpowiada alkohol.
B.: Jest taki jakiś stereotyp – strach przed winem wytrawnym. Właśnie u ludzi, którzy nie piją wina, albo pija go bardzo mało.
M.: Ten stereotyp bierze się z tej „produkcji domowej” z wina z porzeczki, z wiśni. Próbujemy – jest kwaśne, więc sypiemy cukier, żeby zrównoważyć ten kwas. I potem niektórym się wydaje, że jak się do wina nie dosypie cukru to będzie niepijalne.
Większość polskich winiarzy zaczyna swoją przygodę z winnicą mając inne źródło/źródła utrzymania. Nielicznym udaje się przejść „na zawodowstwo”. Czy widzicie winiarstwo jako sposób na życie i jedyne źródło utrzymania?
M.: Tak.
B.: Fajnie by było.
M.: Wahamy się…
B.: Tak, bo to ciągle jest ryzykowne zajęcie. Nie mamy w Polsce praktycznie żadnej historii, nie można jednoznacznie stwierdzić, że z tego coś będzie. Fajnie byłoby jednak nie musieć stać w rozkroku między pracą, winnicą i czym jeszcze, ale zajmować faktycznie tylko winiarstwem. Na razie podchodzimy do tego jeszcze z pewną rezerwą.
M.: Na razie nie mamy takie areału, żeby z tego żyć.
B.: Gdyby mieć pewność, że da się z tego żyć to można by iść w to „w ciemno”
M.: Można iść w to w ciemno, tylko jak przetrwać pierwsze trzy lata? Albo cztery? Albo pięć?
B.: W każdym razie mamy nadzieję, że będzie to normalna rzecz – normalny zawód i będą ludzie w Polsce żyć tylko z winiarstwa. Będą w stanie w miarę godnie żyć i czerpać z tego nie tylko satysfakcję ale również pieniądze. Czego sobie i wszystkim innym polskim winiarzom życzymy! (śmiech)
Do tego w Polsce mamy dużo większe niż gdziekolwiek indziej niebezpieczeństwo, że dany rocznik może się nie udać na tyle, że wina nie będzie (przynajmniej takiego, które można z czystym sumieniem zaproponować konsumentowi).
M.: Dlatego wyliczamy wszystko tak, żebyśmy byli w stanie spokojnie funkcjonować nawet w przypadku, gdyby tylko co trzeci rocznik był udany.
B.: Trzeba wkalkulować ryzyko w swoje plany, bo nie można liczyć na to, że zawsze będzie cudownie.
M.: Bo nie będzie.
B.: Nie ma się co oszukiwać.
M.: Wydajność z hektara wylicza się na 5 – 6 tyś. butelek. Trzeba to co najmniej przez pół podzielić, albo najlepiej przez trzy i wtedy wiemy ile będziemy mieli co roku.
B.: Będziemy wiedzieli jaka wyjdzie średnia.
M.: No tak. Przyjdzie raz dobry rok, a raz nie…
B.: Pamiętam jak kiedyś rozmawialiśmy z Tomkiem Koleckim; pytał o wydajności jakie mamy tutaj na Podkarpaciu. Był zaskoczony, że są tak niskie. Okazuje się że są dwa, albo więcej razy niższe niż z dużych winnic w innych częściach Europy. Dlaczego są niskie? Dlatego, że ciągle coś się przydarza; bo tu jest zima, bo tu jest przymrozek, bo tu jest grad, bo tu jest wilgotność za duża…
M.: Drugą sprawą jest to, że trochę inaczej robimy wina. Jak popatrzymy na przepisy niemieckie to tam na wino jakościowe jest maksymalnie 4 kg z krzewu. A my? Patrząc na zeszły rok to była katastrofa, bo mieliśmy 3 kg. Zastanówmy się teraz jaką jakość w butelce mamy my, a jaką Niemiec, który sprzedaje swoje wino gatunkowe za 20 Euro. Ludzie twierdzą, że polskie wino jest drogie, ale jak obiektywnie na to spojrzymy to to nie jest prawda. Fakt, że są może winiarze, którzy butelkują byle co i sprzedają za ciężkie pieniądze – dlatego mamy tak jak mamy, że jeśli ktoś się natnie na kiepskiej polskiej butelce to rzutuje to na jego opinię o wszystkich polskich winach.
B.: Mamy nadzieje, że rynek to zweryfikuje. Ludzie, którzy będą pijali wino, będą wiedzieli, że za niektóre nie warto przepłacać, a za inne warto zapłacić trochę więcej.
M.: W Polce ogólnie jest teraz taka tendencja, że polskie wino kosztuje między 40, a 50 – 60 zł. Musi w końcu pojawić się tendencja do tego, że przy słabszym roczniku wino będzie tańsze. Musimy przyznawać się, że czasem mamy coś tańszego w butelce. Nie można sprzedawać komuś wina drogo tylko dla tego, że jest polskie. Ceny w końcu pójdą w dół. Oczywiście nikt nie będzie sprzedawał bardzo dobrego wina za bezcen, ale przeciętny rocznik będzie kosztował przeciętne pieniądze.
Jaki areał uważacie za wystarczający do tego, żeby w Polsce utrzymać się z winiarstwa?
M.: Około czterech hektarów. Biorąc pod uwagę wszystkie możliwe potknięcia i niepowodzenia to mniej więcej będzie tyle, żeby można było z tego godnie żyć i móc przetrwać gorsze roczniki.
Na koniec proponuję żebyśmy wybiegli nieco w przyszłość. Jak Waszym zdaniem będzie wyglądało polskie winiarstwo za 10, 20, 50 lat?
M.: Tu mam trochę obaw, bo zaczynają się już duże nasadzenia. Na pewno pojawi się wino przemysłowe za 15 – 20 zł.
B.: Polskie Carlo Rossi.
M.: Będzie to wino „fabrykowane”. Nie będzie to już wino robione z konkretnego owocu i niczego więcej. Duże inwestycje będą nastawione na duży, bezpieczny zysk. Raczej ilość niż jakość.
B.: Znając polskie zamiłowanie do kombinatorstwa czy pójścia na skróty możemy spodziewać się różnych historii… Ale generalnie wydaj mi się, że możemy optymistycznie patrzeć w przyszłość, bo to jest tak szlachetny trunek, że jego popularność będzie tylko rosła, a dobre wina obronią się same.
A jak wam się wydaje, że będzie w Polsce z konkurencją? Czy tak jak w większości krajów „cywilizowanych”, gdzie są wina wybitne, dobre i przeciętne, a większość konsumentów dobrze wie które są którymi? Czy może będzie trochę inaczej, bo obecnie Polacy są na tyle mało pijący wino, że dobry sprzedawca jest w stanie niejednemu klientowi „wcisnąć” niemalże wszystko i to za nie małe pieniądze?
B.: Ja myślę, że będzie normalnie. Na pewno trzeba Polaków uczyć picia wina. Jest to zadanie zarówno dla nas winiarzy jak i dla innych ludzi zajmujących się winem. Branża się rozwija i wydaje mi się, że to wszystko powoli, naturalnie się unormuje. Będziemy kiedyś przypominać inne kraje winiarskie, w którym każdy znajdzie swoją niszę na rynku.
M.: Znając specyfikę Polski momentami może być dziwnie. Ale generalnie bardzo dziwnie już było. Teraz chyba powoli zaczynamy zmierzać ku normalności – w dobra stronę. Na pewno będzie duża rywalizacja między największymi producentami. W winnicach produkujących niewielkie ilości dobrego wina gatunkowego myślę, że nie będzie żadnego problemu.
Dziękuję Wam bardzo za rozmowę i życzę powodzenie!
Wszystkich zainteresowanych szczegółami na temat winnicy Vanellus i powstających tam win zapraszam na stronę internetową winnicy, opis na naszym portalu i na Podkarpacie...